Friday, November 16, 2007

Relacja z rejsu Baleary - Malaga

Pod koniec października 2007 wybrałem się na długo oczekiwany rejs Baleary - Malaga.
W załodze poza mną i prowadzącym rejs skiperem Piotrem "Docentem" Siedlewskim znaleźli się:
Monika, Marcin i Mikołaj "Mixer" z Poznania, Łukasz (obecnie mieszkający w Zurychu) oraz Kamila i Tomek z Warszawy. W sumie była to 8 osobowa ekipa.
Naszym rejsowym jachtem był model Beneteau Cyclades 43.3 (13.2m długości) o powierzchni żagli: 44,5 m2 - grot, 37,75 m2 - genua, który nosił nieco śmieszną nazwę "Y.a.c.s.a.i.l".

A sam przebieg rejsu widziany moimi oczami wyglądał mniej więcej tak:

27-10-2007 (sobota)

Po jakby nie patrzeć, całodniowej podróży przylatujemy do Palma de Mallorca około 21.00. Mimo pewnych barier językowych z premedytacją postanawiamy skorzystać z komunikacji publicznej zamiast z wygodnej taksówki. Wsiadamy do autobusu, aby z lotniska dostać się do mariny, w której miał już czekać nasz jacht. Co prawda po opuszczeniu autobusu trzeba było jeszcze trochę popytać tubylców o drogę - ale szybko udaje się nam trafić do celu.
Łódka jest na swoim miejscu, a Docent i Łukasz witają nas gorącą kolacją, której głównym akcentem są przepyszne mule. Później zostają napoczęte zapasy alkoholi. Można było śmiało powiedzieć, ze rejs się rozpoczął...

28-10-2007 (niedziela)

Budzimy się rano skąpani w śródziemnomorskim słońcu.


Od razu próbujemy zrobić zakupy żywności mimo niedzieli, ale udaje się to dopiero w małym sklepiku - większe "Supermercados" są niestety zamknięte na głucho. Sezon letni właśnie się skończył i teraz w niedziele już nie pracują.


Wypływamy przy akompaniamencie "Cwałowania Walkirii" Wagnera. Z fasonem! Za chwilę, zgodnie z tradycją wylewam pełen kieliszek wódki za burtę. Dla Neptuna, żeby był nam w tym rejsie łaskawy. Płyniemy teraz kierując się na północ wyspy - a po drodze podziwiamy urzekające widoki na wysokie brzegi, domostwa i hacjendy na klifach.


Wieje nieźle, więc po raz pierwszy stawiamy żagle. Ogarnia nas euforia, jakże niewiele trzeba czasu, zaledwie kilku godzin lotu, aby znaleźć się w zupełnie innym świecie. Przecież rano oglądaliśmy polską szarą jesień i zaczynał się już sezon na zimowe kurtki.
Pod koniec dnia wchodzimy na nocleg do małej mariny w miejscowości Santa Ponca po zachodniej stronie wyspy.

29-10-2007 (poniedziałek)

Po śniadanku płyniemy na południe. Pogoda wyraźnie się psuje - zaczyna być zimno, wiatr robi się porywisty, pada deszcz. Trzeba włożyć sztormiaki wraz ze spodniami, ciepłe swetry i czapki.


Szukamy osłoniętego kotwicowiska, niestety nie udaje się znaleźć bezpiecznego miejsca przy tej pogodzie. Skutkiem tego wchodzimy do małej mariny w najbliższym miasteczku (jest to s’Estanyol de Migjorn), ale miejsce jest tylko tuż za główkami portu. Robimy overhollung (odwrócenie kierunku łodki stojącej przy kei longside za pomocą cum), żeby było bezpieczniej i wygodniej stać przy tym zafalowaniu i porywistym wietrze. Trochę ta operacja trwa – brakuje nam jeszcze zgrania. Wiatr tężeje. Dziewczyny w tym czasie szykują nam kanapki i herbatę. Stwierdzam po raz pierwszy (ale na pewno nie ostatni), że czuję się bardzo dobrze w tej załodze.


30-10-2007 (wtorek)

Wychodzimy rano do miasteczka, a tu prawdziwe „ghost town” – miasto duchów. Jedynymi ludźmi są pracownicy mariny i robotnicy budowlani remontujący domy. To wszystko z powodu, że 99% domków ma charakter letniskowy - a teraz przecież już po sezonie. Szukamy sklepu - przechodzimy przez puste placyki i ulice - długo i uparcie. W końcu jest sklep - 2 wioski (skupiska domków?) dalej. Można uzupełnić zapasy żywności.


Później znajduje się jeszcze kafejka z kawą i margaritą. Wesoło i lekko wracamy teraz na jacht i płyniemy z powrotem ku Palmie szukać wygodnego miejsca na postój kotwiczny.
Zgodnie z planem pod koniec dnia lądujemy "na spokojnej wodzie" za falochronem portu Portals Nous. Jacht na kotwicy trochę kręci się w nocy i myszkuje z powodu zmiennego wiatru – ale nic groźnego się z nim nie dzieje.

31-10-2007 (środa)

Rano podnosimy kotwicę i w niespełna godzinę jesteśmy już w macierzystym dla naszej łódki porcie w stolicy wyspy. Tankujemy paliwo, zwiedzamy miasto, robimy zakupy w supermarkecie. Odwiedzam też kafejkę internetową - można sobie pogadać ze znajomymi pozostawionymi w Polsce i sprawdzić maile. Później oglądamy katedrę, robimy zdjęcia, włóczymy się po mieście. Leniwie płynie czas.


W czasie tego naszego łazikowania na jachcie trwa przegląd techniczny, silnik dostaje nowy olej i filtr, montują nam radio średniofalowe i antenę – zapewniające łączność z lądem przy żegludze oceanicznej do Las Palmas na wyspie Grand Canaria, jaka czeka łódkę bezpośrednio po naszym rejsie.

1-11-2007 (czwartek)

W Polsce Wszystkich Świętych (już wyobrażam sobie tę tradycyjną szarą pogodę), a my przed 5 nad ranem wychodzimy z portu i kładziemy kurs na Ibizę. Pierwsze wachty wyznaczone: Docent z Marcinem do 8, później Łukasz z Mixerem, na godziny od 12 do 16 dostaję wachtę ja z dziewczynami (a w praktyce tylko z Moniką). Fale są całkiem duże, część załogi ma kłopoty z żołądkami - ale nie dajemy się. Płyniemy na żaglach, baksztagiem, z czasem już tylko na samej genui. Grot powoduje niepotrzebny rozkołys, więc szybko zostaje zwinięty. Pływanie po takich falach wymaga sporej uwagi – trzeba umiejętnie zjeżdżać z fali – aby nie było niepotrzebnego bocznego kołysania – załoga siedząca pod pokładem i tak ma dosyć wrażeń od Pana Błędnika.


Wyspę osiągamy około 15 i płyniemy teraz wzdłuż brzegu. Robi się zdecydowanie spokojniej z falami. Wszyscy wychodzą na pokład i doznają niewysłowionej ulgi. A moja wachta ma czas na odpoczynek.


Wieczorem wchodzimy do portu, idziemy na zamek (niestety jest ciemno i z góry niewiele widać), później znajdujemy małą knajpkę, gdzie jemy tortille i pijemy kawę, a co niektórzy sprawdzają jakość miejscowej wersji kubańskich mojitos.


Zainteresowanie budzą też wystawione obok na sprzedaż tradycyjne lniane suknie idealne na prezenty dla swoich dam. Wracamy na łódkę... a że wieczór młody to jest jak zwykle :) – czyli wesoło.

2-11-2007 (piątek)

Ciągle jesteśmy na Ibizie w Eivissa - robimy zakupy, wstępujemy na ciastka i kawę, włóczymy się po mieście. Kupujemy i wypisujemy kartki, znów robimy jakieś zakupy. Wieczorem około 20.00 wypływamy - jest już naprawdę ciemno, a zaraz czeka nas trudne przejście koło wyspy Formentera.


Wraca system wachtowy - mam świtówkę - wiec po wieczornym czytaniu książki i próbie gry w kości z Marcinem i Moniką kładę się spać nieco wcześniej niż zwykle.

3-11-2007 (sobota)



Mam wachtę o godzinie 4:00 i zgodnie z oczekiwaniem okazuje się to być naprawdę piękną sprawą. Początkowo jest bardzo zimno, a zakapturzona szczelnie Monika przypomina mi trochę Kenny’ego z South Park. Siedzi jednak twardo na deku i za nic nie chce zejść pod pokład. Jest zupelnie ciemno, cała reszta załogi śpi snem kamiennym, a ja skrupulatnie prowadzę nawigację. Co godzinę zapisuję naszą pozycję – zupełnie jak za dawnych czasów, kiedy drobiazgowo prowadzony dziennik pokładowy był czymś zupełnie normalnym. Na szczęście GPSy pracują jak zegarki, nic się nie psuje a pogoda jest stabilna. Robi się brzask, bierzemy sie za fotografowanie, podziwiamy wschód słońca za naszą rufą, a za moment płyniemy już wzdłuż brzegu kontynentalnej Hiszpanii. Wiatr tutaj odkręca z północnego na północno-wschodni, więc dokładam stopniowo żagielków przez co nabieramy nieco prędkości i stabilności kursu. Płynie się nam teraz mięciutko i bardzo przyjemnie bo fale wyraźnie zmalały i wydłużyły się.

Tuż przed portem docelowym stajemy na kotwicy na odpoczynek, a chętni zażywają kąpieli morskiej. Hiszpanie z łódki obok od razu prawidłowo określają nas jako cudzoziemców z północnej Europy. Dla nich woda, która ma 23 stopnie jest za zimna do kąpieli o tej porze roku, a dla nas - niemalże doskonała. Docieramy do Alicante około 14 - mam po raz pierwszy okazję wprowadzić łódkę własnymi rękami do portu.


W marinie mamy miejsce przy ładnej regatowej łódce z emblematami Volvo Ocean Race (sponsorowana przez Sony Ericsson). Pachnie wielkim światem i czuć klimat pierwszoligowego kurortu.


Po południu pijemy kawę na promenadzie, jemy lody. Wieczorem zaś robimy wyjście do miasta, najpierw celem konsumpcji alkoholi i jedzenia w wersji „tapas”, a później po 24 zaczynamy krążenie po pubach z tańcami. Ludzi w lokalach robi się z minuty na minutę coraz więcej a atmosfera staje się coraz gęstsza i bardziej gorąca. Zmęczony niemożliwie wracam na łódkę około 3.00, a reszta towarzystwa jeszcze nieco później.


4-11-2007 (niedziela)

Wychodzimy z Alicante około 13, pogoda jest doskonała, zaczynamy się do takiej już przyzwyczajać. Łapię trochę zdrowego snu po nocnym imprezowaniu. Okazuje się, że płyniemy do Torreviei. Wieczorem stajemy na kotwicy w marinie, uruchamiamy ponton z silnikiem - Marcin nas wozi na brzeg. Początkowo są kłopoty z rozeznaniem silnika - gaśnie nam przy brzegu i nie chce odpalić - ale szybko odkrywam, że był przełączony na nieobecny zewnętrzny zbiornik paliwa. Ufff. Później stojąc na brzegu oglądam harce Marcina na wodzie – chcąc płynąć szybciej nie może okiełznać pontonu :). Zredukowanie obrotów silnika wyraźnie pomaga i chroni przed niechybnym władowaniem się na głazy jakimi umocniony jest falochron. W sumie śmiesznie to wygląda, ale to ja jestem sam na brzegu bez łatwego sposobu na powrót, jeśli pontonu „zabraknie”. Po chwili przypływa reszta chętnych na zwiedzanie Torrevieji. Wyruszamy do miasta, szukamy pubu, a jak już się on odnajduje - pijemy piwo Amstel z dystrybutorka na stoliku.


Później spotykamy miejscowych mieszkańców Sirpę z Finlandii i Lukasa, który jest Argentyńczykiem. Prowadzą nas do miłego pubu - jest wesoło i międzynarodowo. Wracamy na łódkę już bez przygód, dopiero na pokładzie kolega Mixer doświadcza zerwania się jego podwieszanej koi. Była wyjątkowo niesolidnie zawieszona na krótkich wkrętach wpuszczonych w sklejkę ścianek. Docent z Marcinem robią fotograficzną dokumentację uszkodzenia. Idziemy spać.

5-11-2007 (poniedziałek)

Od rana płyniemy dalej - tym razem do Cartageny - robi się coraz cieplej. Wchodzimy do nadzwyczaj urokliwego portu - otoczonego wzgórzami i szpalerami palm.


Zaczynamy zwiedzanie miasta. Aparaty fotograficzne w ruch! Podoba nam się tutaj. I nie trzeba samemu pozować do zdjęć.


Później odwiedzamy niezwykle "smaczny" lokal uczęszczany przez mieszkańców miasta, zajadamy się owocami morza i nie tylko. Robimy zakupy, a wieczorem odbywa się impreza w porcie, spotykamy polsko-kanadyjską parę starszych wiekiem żeglarzy, którą przez jakiś czas gościmy w naszym kokpicie. Przypłynęli sobie z Kanady do Europy przez ocean spędzić na Morzu Śródziemnym część emerytury. Małym jachtem! Przydaje się wódka żołądkowa jaką zabrałem do worka jeszcze w domu – można pochwalić się jakimś polskim produktem.

6-11-2007 (wtorek)

Budzę się przed wschodem słońca i doświadczam porannej impresji. Jest niewymownie pięknie, cieplutko, podziwiam wzgórza, palmy i wschód słońca, które zaczyna to wszystko oświetlać.


Palmy na dokładkę zaczynają być "strzyżone" maczetami przez rozśpiewane trio konserwatorów zieleni. Z kabiny wynurza się Monika z książką. Wyciągam z lodówki dwie Corony nabyte przezornie wczoraj, dokładam limonki do butelek. Pijemy je z Moniką leniwie w kokpicie i czujemy błogostan. Zapach morza i roślinności upaja. Chwilo trwaj wiecznie!


Jest tego dnia bardzo ciepło - łażę po mieście, oglądam ofertę pamiątkarską w sklepach, ale jakoś nic nie przykuwa mojej uwagi. Wypływamy lekko po południu - tym razem Monika wyprowadza jacht z portu i na silniku (słaby wiatr odkręcający na zachodni - a więc "w mordę" nie pozwala na nic innego). Płyniemy cały dzień, podejmuję wachtę o północy.

7-11-2007 (środa)

Wachta o północy ( a więc "psia") jest dosyć przygodowa. Mamy spotkanie z policyjną motorówką, która długo nie chce się dać zidentyfikować, za to namolnie oślepia nas silnym szperaczem. Po ciężkich rozmowach (angielski? jaki angielski?) przez UKFkę okazuje się, że poszukują nielegalnych imigrantów z Afryki północnej. Około 4 nad ranem pod czujnym okiem Docenta wprowadzam jacht do portu w Almerii. W zupełnych ciemnościach jest to dla mnie dość mocne przeżycie i nowe cenne doświadczenie. Robiąc takie wejście trzeba mieć wytężony wzrok i bardzo napiętą uwagę przez cały czas. Dobrze, że pogoda jest przyzwoita, bo port do łatwych nie należy. Gdy kładę się spać - od razu to nocne wchodzenie do portu zaczyna mi się śnić. Widzę wszędzie mrugające czerwone i zielone światełka nawigacyjne...



Wstaję jak zwykle wcześnie i towarzyszę Docentowi przy załatwianiu formalności, co jest o tyle zabawne, że panienka w recepcji umie mówić po angielsku i... tylko mówić - zupełnie przy tym nie rozumie, co się do niej mówi. Nawet liczebniki trzeba jej pisać na kartce :).
Po porannej kąpieli idziemy zwiedzać miasto. Chcemy pojechać do Grenady, ale nie udaje nam się niestety wypożyczenie sensownego samochodu dla 6 osób, bo mimo bogatej oferty katalogowej jedynym dostępnym w tym momencie pojazdem jest Mercedes Vito dla 5 osób. Nie dość, że drogi to zupełnie nas nieurządzający. Okazuje się, że miasto jest nieco zbyt przemysłowe i dość slamsowate - szczególnie przy zabytkowych fortyfikacjach.
Łukasz kupuje na targu lekko marynowane oliwki z czosnkiem (niebo w gębie), a Monika butelkę lokalnego wina.
Wpadamy na pomysł pójścia na plażę i kąpieli w morzu. Ogarnia nas tak doskonały nastrój, że od razu konsumujemy nasze wiktuały na samej plaży. Nawet wino udaje sie otworzyć bez korkociągu przy odrobinie inwencji. I znowu jest nam niemalże ekstatycznie przyjemnie i błogo. Można spokojnie zapomnieć, że jest listopad.


Wieczorem Docent szykuje nam rewelacyjne danie z pieczonych kalmarów. Nie po raz pierwszy mamy okazję sprawdzenia na własnych podniebieniach jego nietuzinkowych zdolności kulinarnych.


Czuję pełne zadowolenie i satysfakcje - ale po chwili zaczyna mnie męczyć przykra wizja, że zaraz te wspaniałe wakacje się skończą. Przecież jutro już czwartek...

8-11-2007 (czwartek)

Rano sprzątamy łódkę i wychodzimy z portu (niestety przekroczyliśmy 24 godziny pobytu tam i liczą nam jak za 2 doby). Płyniemy cały dzień do małego portu Puerto de Motril na wysokości Grenady, gdzie późnym wieczorem stajemy na nocleg. Po drodze przy kolejnym "kiczowatym", gdy się go już sfotografuje, ale pięknym gdy jest doświadczany na żywo, zachodzie słońca dzwonię do domu.


Obiad jemy "na kolację" bezpośrednio w kokpicie - tym razem kukiem jest Łukasz.


W porcie - naszej noclegowni, jest dość wesoło, gdyż pracownicy mariny znają tylko hiszpański i stosunkowo ciężko jest się ich dopytać o głębokość wody we wskazanym przez nich miejscu. Porcik jest raczej przemysłowy, a marina wydaje się być wymarła. Na dokładkę poza toaletami i smętnym barem nic w nim nie ma - a brama do miasta jest zamknięta. Siedzimy do nocy w mesie, pijemy leniwie alkohole i herbatkę, dyskutujemy... później kładę się spać - ale Mixer z Docentem robią sobie w mesie około godziny 01.00 nocny seans filmowy na laptopie Marcina. Mają zdrowie...

9-11-2007 (piątek)



Wcześnie rano wychodzimy w morze - w zasadzie ledwie co się zrobiło szaro – a my zmykamy. Wychodząc z Puerto de Motril mijamy olbrzymi statek z trzema holownikami wchodzący do portu. Podejmuję się posiedzieć na wachcie o świcie razem z Marcinem. Podziwiamy wschód słońca i skąpane w tym świetle wysokie góry z pasma Sierra Nevada. Jest pięknie i naprawdę przyjemnie mimo płynięcia na silniku. Tak tak.. nasze żagielki już od paru dni są bezrobotne. To dla prawdziwego żeglarza poważny mankament. No cóż....

Pokład szybko się osusza z nocnej wilgoci. Później odsypiam poranna wachtę, a załoga obserwuje po raz kolejny towarzyszące nam delfiny oraz małego skrzydlatego koleżkę, który postanowił odpocząć na naszej łódce.


Docieramy do portu przeznaczenie - Puerto de Banalmadena, gdzie robimy zakupy i generalne porządki na jachcie. Po zmroku odbywa się wieczór kapitański - objadamy się niemiłosiernie 10kg gotowanych muli. Idziemy na imprezkę do pubu nieopodal. Życie znów nie jest złe! Jedyne co mnie przygnębia to fakt, że jutro już koniec. Ale z drugiej strony cieszy perspektywa powrotu do domu.


10-11-2007 (sobota)

To już ostatni dzień. Natura szydzi z nas - jest słonecznie i baaardzo ciepło. Żeby tylko było nam jeszcze trudniej stąd wyjechać! Dowiadujemy się o lokalny transport na lotnisko, a później po pakowaniu idziemy jeszcze na plażę. Kąpię się nawet w morzu - co tam będę sobie żałował. Trzeba się naładować wrażeniami przed powrotem do rzeczywistości.


Później jeszcze zostaje przez nas pochłonięta kawa z lodami w kafejce przy marinie, koło 14.00 bierzemy bagaże, żegnamy Docenta - i w drogę.


Najpierw jedziemy autobusem miejskim na stację kolejową, później 20 minut pociągiem na lotnisko w Maladze no i już siedzimy na sali odlotów i czekamy na samolot. Nasz lot zaczyna się o 18.20 i trwa 3.5 godziny. Strasznie nam się ta podróż powietrzna dłuży. Jest mi duszno... płuca przyzwyczaiły się do ciągłego przebywania w świeżym morskim powietrzu. A tu co? Jakaś klimatyzacja i sztuczna cyrkulacja. W Berlinie na płycie lotniska jest zero stopni, więc szok termiczny mamy gwarantowany. Pozostaje jeszcze wrócić zamówionym busem do Poznania... i to już naprawdę koniec.

Pełna relacja fotograficzna z rejsu znajduje sie tu: GALERIA FOTEK

4 comments:

Anonymous said...

No cóż, jak bym tam był. Nastrój świetnie oddany, już czuję te emocje wchodzenia po nocy do portu i witania świtu na deku... Trochę mi brakuje opisu samego jachtu i jego cech nautycznych, tak dla szczypty rzeczywistości w tej niezwykle nastrojowej relacji. A co z tą zarwaną koją ;-) (sami kiedyś zapłaciliśmy chyba 100 Franków Francuskich za pękniętą szybkę pleksi o wymiarach może 20x10cm /przykrywka kieszeni na szoty w kokpicie/, a negocjacje zaczely sie chyba od 100DM - jeszcze przed unią walutową...)?

docent said...

kaucja została zwrucona bez uszczerbku.
skiper docent

docent said...

sorry za ortografię "zwrócona"

Anonymous said...

Wystarczyło napisać "zwrucona bez ószczerbku" i byłoby po kłopocie :)